Polskie firmy rodzinne – Kraków

POLSKIE FIRMY RODZINNE

ZEGARMISTRZ GENEWSKI
JÓZEF PŁONKA
Rok założenia 1899
Kraków

W sobotę 18 marca 1899 roku ukazujący się w Krakowie dziennik „Nowa Reforma” z oburzeniem informuje o reklamie fabryki czekolady Sneharda ,,Boże Caria chraní” (Boże, chroń Cara), która pojawiła się na terenie Galicji, zalecając, aby kupcy wyrzucili towar czciciela prawosławia” ze swych handlów”. Niejaki Pan Antoni handlowiec chrześcijański z wyrobioną klientelą” poszukuje jako wspólnika „Zdolnego Subjekta”. Reklamują się też losy wiedeńskie ..po 50 cent.”, rozsyłka sukna ,,na czarne ubranie salonowe” oraz wódka francuska i sól Molla ,,do wcierania przeciw rwaniu w członkach”. Tego samego dnia przy ulicy Szewskiej 4 otwiera swój zakład 32-letni wówczas Józef Płonka (ur. 1867), Zegarmistrz Genewski.

Józef. Genewski kunszt i precyzja w Krakowie

Józef Płonka już jako dwunastolatek, w 1879 roku, rozpoczął praktykę czeladniczą u starszego Cechu Zegarmistrzów w Krakowie. Miał za zadanie przyglądać się pracy w warsztacie, poznawać klientów i nabierać ogłady, a także spełniać drobne polecenia pracodawcy, który dla czeladnika był nie tylko mistrzem, ale prawie ojcem. Podczas praktyki nałożono na Józefa pierwszy poważny obowiązek – codziennie nakręcał leciwy zegar znajdujący się na doskonale widocznej z daleka wieży ratuszowej na kazimierzowskim Placu Wolnicy, aby

rzesze krakowian mogły orientować się, która akurat jest godzina. Czasomierz ten powstał około 1620 roku na terenie Niemiec jest naj starszym zegarem w mieście oraz ostatnim, który ma tylko jedną wskazówkę.

Po zdaniu egzaminu czeladniczego Józef Płonka na długie dziewięć lat wyjechał z kraju, zdobywać zawodowe doświadczenie za gra nicą. Nie udał się jednak do Stanów, wzorem wielu rodaków z Galicji, ale za cel podróży obrał sobie egzotyczny Tunis. Pracował tam jako pomocnik polskiego zegarmistrza na dworze Beja ponoć jego sześcioletni pobyt w dzisiejszej Tunezji nie zakończył się szczęśliwie

– młody człowiek nabawił się tam malarii, której omal nie przepłacił życiem. Inna wersja tej rodzinnej historii głosi, że Józef zachorował na malarię w Azji, w trakcie bezskutecznych, kilkumiesięcznych poszukiwań swojego brata Michała.

Z pewnością jednak wiemy, że po Tunisie zdobywał kolejne cenne zegarmistrzowskie doświadczenia najpierw w Paryżu, a potem w renomowanej fabryce zegarków Badolleta w Genewie, firmie istniejącej od 1855 roku i swoją renomą niewiele ustępującej słynnemu Patkowi. Józef projektował tam i konstruował zegarki, zyskując miano fachowca wysokiej klasy.

Z pewnością znał już w tym czasie wydaną w Lipsku w 1850 roku książkę Franciszka Czapka ,,Słów kilka o zegarmistrzostwie”, opisującą po raz pierwszy w języku polskim historię zegarmistrzostwa. Autor tego dzieła był nadwornym zegarmistrzem Napoleona III, a wcześniej wspólnikiem Antoniego Patka (1812-1877), podobnie jak i on uczestnika powstania listopadowego i założyciela słynnej szwajcarskiej firmy produkującej ekskluzywne zegarki Patek Philippe & Co.

Ich ceny do dziś są nieosiągalne dla większości ludzi (wynoszą nawet kilkaset tysięcy złotych), zaś na zamówiony egzemplarz czeka się od sześciu miesięcy do roku.

Józef Płonka zapewne osiadłby na stałe w Szwajcarii i być może powtórzył sukcesy zegarmistrzowskie swoich rodaków, nie tylko Pat ka i Czapka, ale i Wincentego Gostkowskiego czy Władysława Bandurskiego. Gostkowski, podobnie jak Czapek, był przez jakiś czas wspólnikiem Patka, a po rozstaniu z nim otworzył w 1878 własną firmę w Genewie, po drugiej stronie jeziora, naprzeciwko warsztatu Pat ka Philippe. Bandurski, były pracownik Patka, wsławił się natomiast wynalezieniem nowego przyrządu w zegarkach, zwanego wychwytem, wpływającego na dokładność czasomierzy. Niestety, śmiertelny zamach na cesarzową Sisi, który miał miejsce 10 września 1898 roku w Genewie sprawił, że Józef Płonka musiał wrócić do Polski. Piękna zona cesarza Franciszka Józefa I, cesarza Austrii, króla Czech i Węgier, wielkiego księcia Krakowa, zginęła z ręki Luigiego Luccheniego, wło-

skiego anarchisty, który ugodził ją trójkątnym pilnikiem prosto w serce. Po zamachu szwajcarska policja zaczęła szaleć, widząc w każdym młodym obcokrajowcu buntownika. Tamtejszy rząd kantonalny wydał nakaz wszystkim poddanym monarchii austro-węgierskiej, którzy nie posiadają szwajcarskiego obywatelstwa, aby natychmiast opuścili ten kraj.

Józef Płonka wraca więc do Krakowa i wspomnianego 18 marca 1899 roku, za zezwoleniem Magistratu Stołeczno-Królewskiego Miasta Krakowa, otwiera własny genewski” zakład zegarmistrzowski.

Najpierw dziadek pracował przy Szewskiej 4 – opowiada

Łukasz Płonka, krakowski zegarmistrz, spadkobierca rodzinnej tradycji Nie wiadomo dokładnie, który zajmował lokal. Może ten, w którym teraz mieści się optyk, a może pomieszczenie obok w miejscu dzisiejszego fryzjera?

Zakład zegarmistrzowski sąsiaduje z okazałym Pałacem Małachowskich, usytuowanym przy ulicy Szewskiej 2, róg Rynek 30. Przed tym właśnie pałacem w marcu 1794 roku przysięgę Narodowi złożył Tadeusz Kościuszko, o czym informuje płyta pamiątkowa znajdująca się w Rynku Głównym.

Interes zegarmistrzowski musi iść dobrze, skoro kilkanaście lat później, w 1912 roku Józef Płonka wraz z teściem, znanym krakowskim kuśnierzem Antonim Trąbka, wykupuje cala kamienicę znajdującą się także na ulicy Szewskiej, ale nieco dalej od Rynku, pod nume-

rem dwunastym. Przenosi do niej zakład i Zegarmistrz Genewski mieści się tam po dziś dzień.

Kraków jest już wtedy nowoczesną metropolią – dwa lata wcześniej przyłączono do miasta czternaście okolicznych gmin, a Szewska jest jedną z głównych ulic. Od 1886 roku kursuje nią tramwaj konny (historyczne tory zachowały się do naszych czasów), pięć lat wcześniej bowiem Rada Miasta Krakowa wydała zezwolenie na „urządzenie i utrzymanie ruchu kolei żelaznej zwanej tramwajem” przez belgijskie towarzystwo Compagnie Generale de Chemins de Fer Secondaires”. W marcu 1901 roku w Krakowie ruszają pierwsze nowoczesne tramwaje elektryczne.

Józef Płonka także idzie z duchem czasu. Nad wejściem do nowe go zakładu instaluje pierwszy w grodzie Kraka elektryczny zegar uliczny przywieziony z Paryża. Ten cud techniki stanowi niemałą

sensację, ale jest też znakomitą reklamą dla profesjonalnych usług pomysłowego i przedsiębiorczego rzemieślnika, który z Wiednia sprowadza również charakterystyczną witrynę – połączenie stali, żeliwa i kryształowego szkła (niedawno zabytkowa witryna została wiernie zrekonstruowana). Są to czasy, kiedy naprawia się jeszcze zegarki kieszonkowe, w których główka do nakręcania znajduje się na godzinie dwunastej, a nie na trzeciej, jak obecnie. Zegarki na rękę nie są popularne. Pierwsze czasomierze tego typu powstają w 1790 roku jako połączenie dwóch rodzajów biżuterii: ozdobnych bransolet i małych zegarków wytwarzanych w formie naszyjników lub broszek. Pojedyncze sztuki zegarków na rękę produkują genewskie zakłady zegarmistrzowskie Jaquet-Droz (dziś marka Swatch Group) i Leschot. Oryginalne bransoletki-czasomierze wytwarza także Nitot, osobisty jubiler i zegarmistrz Napoleona. Ciekawostka: jego zegarki wskazywały południe na dzisiejszej pozycji godziny trzeciej, co sprawiało pewną trudność przy odczytywaniu aktualnej godziny.

Dopiero na początku lat 80. XIX wieku w szwajcarskiej manufakturze Girard-Perregaux zostaje wyprodukowana pierwsza seria zegarków na rękę na łańcuszkowych bransoletach. Zamawia je dla swoich

oficerów niemiecka marynarka wojenna. W 1920 roku czasomierze tego typu wypuszcza szwajcarski Rolex, ale moda rozpowszechnia się powoli – produkcja zegarków na rękę osiąga poziom wielkości produkcji zegarków kieszonkowych pięćdziesiąt lat później, pod koniec lat 30. XX wieku.

W firmie Zegarmistrz Genewski nie tylko dokonuje się napraw, ale i sprzedaje czasomierze znakomitych firm. Niestety, podczas drugiej wojny światowej sprzedaż zegarków została przez Niemców zakazana. Na szczęście jednak nadal można je było naprawiać i, jak oceniają dzisiejsi spadkobiercy firmy, z tego powodu czasy hitlerowskiej okupacji w historii zakładu zegarmistrzowskiego Płonki nie należały do najgorszych. Można nawet mówić o pewnej prosperity. czasomierze psuły się bowiem nie tylko mieszkańcom Krakowa, ale i okupantom, którzy cenili sobie kunszt lokalnego rzemieślnika.

Przynosząc swoje zegarki do Zegarmistrza Genewskiego, Niemcy nie domyślali się nawet, że chronią w ten sposób polskich fachowców. Józef zatrudniał bowiem w stolicy Generalnego Gubernatorstwa wielu zegarmistrzów wysiedlonych przez Niemców z terenów Śląska I Poznańskiego. Praca w zakładzie Płonki chroniła ich przed wywózka na przymusowe roboty do Rzeszy lub do obozu koncentracyjnego.

– Niemcy mieli niesłychany szacunek do fachowości i rzemiosła, czyli porządnie wykonanej roboty, więc oni raczej rzemieślników nie tępili. Zostawili nas w spokoju i nawet korzystali z naszych usług. Dziadek | babcia wykorzystali tę sytuację przyjmowali do zakładu pracowników oraz uczniów. Miało ich to ustrzec przed wywózką

lub niewolniczą pracą. Jeśli dobrze pamiętam, to wtedy pracowało tutaj kilkanaście osób – była to imponująca liczba. A że nie można było kupić nowych zegarków, wszyscy naprawiali stare, więc był ruch w interesie – opowiada Łukasz, wnuk Józefa.

Przypomina sobie również pewną historię z czasów wojny świadczącą o tym, że w tym zawodzie niezbędna jest nie tylko olbrzymia precyzja, ale skupienie oraz cierpliwość i pokora. Nie tylko do klientów, ale także do przedmiotów, które niejednokrotnie pokazują co znaczy „złośliwość rzeczy martwych”.

– Ojciec mi opowiadał, że pewnego dnia przyszedł znajomy i debatowali nad sprzedażą jakiegoś brylancika. W pewnym momencie do zakładu weszli Niemcy. Panika była tak duża, że gdy ci w końcu wyszli okazało się, że brylancika nie ma. Zamknęli sklep i przetrząsnęli wszystko, i choć mieli praktykę w szukaniu drobnych rzeczy, kamyk zniknął. Po dziesięciu latach mama zaniosła stare spodnie taty do poprawki do krawcowej. Gdy ta odniosła spodnie, powiedziała do mojej mamy, że znalazła w nich jakieś szkło, było w nogawce w mankiecie. Mama skojarzyła fakty, a ponieważ ten znajomy przeżył wojnę, oddali mu jego brylancik. Nauka z tej sytuacji była taka, że jak nam coś przy pracy odskoczy, odpryśnie, to trzeba się rozebrać do golasa, wywrócić wszystko na lewo i nawet wytrzepać włosy nad gazetą – śmieje się Łukasz Płonka.

Zegarmistrz Genewski działa w czasie wojny nieprzerwanie. Drzwi zakładu zostają – po raz pierwszy i ostatni w historii firmy – zaryglowane na trzy dni po wkroczeniu do miasta Sowietów, w styczniu 1945 roku, kiedy pijani w sztok sojusznicy naszych sojuszników” szukają ukrywających się Niemców oraz posiadających zegarki i inne dobra ,burżujów”.

Czasów komuny rodzina Płonków nie wspomina najlepiej, w PRL-u utrzymano zakaz handlu zegarkami, nadal można było więc zarabiać tylko na naprawach. Na pytanie o różnice między współczesnymi czasami, a pierwszymi latami po wojnie, Łukasz Płonka po chwili namysłu odpowiada:

Dziadek musiał się regularnie starać o kolejne pozwolenia na prowadzenie działalności usługowej, ale w urzędowych pismach które otrzymywał stało Czcigodny obywatelu, zezwalamy ci na prowadzenie działalności… i tak dalej, i tak dalej. Oprawiłem sobie to w ramki, bo dziś się wszystkich tylko się wzywa, a czcigodny obywatel. brzmi tak niewiarygodnie kurtuazyjnie.

Józefa. Siostrzeńcy prowadzą rodzinny biznes

To, że w początkach istnienia komuny nie zamknięto zakładu, jest przede wszystkim zasługą determinacji jego babci Józefy. Do końca swoich dni siedziała w sklepie, będąc żywym symbolem firmy Płonków. Po śmierci męża w 1951 roku bardzo skrupulatnie prowadziła księgi, by ludowa władza, gnębiąca prywaciarzy absurdalnymi przepisami, nie miała pretekstu do zamknięcia zakładu. Nie posiadała uprawnień zegarmistrzowskich, więc warsztatem kierował siostrzeniec Józefa Płonki, Eugeniusz Sadowski. Pomaga li mu jego dwaj bracia, Edmund i Jan, wykształceni przez założyciela firmy na świetnych zegarmistrzów, bo Józef Płonka przez lata szkolił również przyszłych mistrzów. Na początku wymieniali szkiełka i wytaczali mikroskopijne elementy zegarkowych dusz. Potem stali się prawdziwymi specami od naprawy zegarków i zegarów.

Zbigniew. Trabant, żeby nie denerwować urzędników

Kiedy Sadowscy zajęli się własnym biznesem, rodzinną firmę przejął Zbigniew, syn Józefa i Józefy. W wolnych chwilach jeździł po okolicznych wsiach, skupując zepsute kuchenne zegary, tak zwane szwarcwaldy. Są to proste czasomierze z XVIII i XIX wieku, które zimą robili w swoich chałupach górale ze Szwarcwaldu, proste „dłubanki” z drewna, z zębatkami z mosiądzu. Marzył, aby przywrócić im dawny wygląd, ale zakurzone czasomierze zbytnio denerwowały jego żonę. Zaprzestał więc zbierania staroci.

– Mój ojciec jeździł wtedy trabantem, bo nie chciał się ujawniać z pieniędzmi. To był okres, kiedy sektor prywatny, który był nie tylko niezależny ekonomicznie, ale też niezależny od partii, szefów, kierowników, był po prostu prześladowany. Cukiernicy i badylarze byli łańcuchowymi psami imperializmu. Należało ich ścigać i rzucać im kłody pod nogi, były słynne domiary i eksmisje. Natomiast szewców, zegarmistrzów, ludzi proponujących usługi traktowano nieco lepiej.

Naszą największą zmorą była możliwość utraty lokalu i eksmisja, bo wszystkie zakłady były w gestii administracji publicznej. Jeśli urzędnikowi spodobał się lokal, rzemieślnik dostawał dwadzieścia cztery godziny na zabranie swoich rzeczy i lądował na ulicy. A że potem przez kilka lat pomieszczenie stało puste i murszało? To już nikogo nie interesowało – wspomina Łukasz. – Mój ojciec również miał być eksmitowany, bodajże trzykrotnie, nasze szczęście polegało na tym, że on znał się jeszcze chyba ze szkoły z ówczesnym I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Partii, Bolesławem Drobnerem. Dzięki temu udawało się uniknąć eksmisji, a z drugiej strony ważna też była tradycja i ten słynny na cały Kraków elektryczny zegar. Gdy tylko prasa dowiadywała się, co się święci, zawsze jakiś artykuł się ukazywał i władza nam odpuszczała eksmisję – dodaje Płonka.

Zbigniew dział także na rzecz miasta. Jego dziełem była realizacja projektu zegara wieży ratuszowej w Rynku i regularne „docieranie” skomplikowanego mechanizmu. Nigdy nie otrzymał za to wynagrodzenia, a pracę tę traktował jako wyróżnienie i uznanie talentów jego rodziny. Do dziś w gabinecie prezydenta Krakowa znajduje się także zegar wykonany i nadal obsługiwany przez firmę Płonki.

Zbigniew cenił sobie pracę własnych rąk i to samo wpoił synowi. Będąc jeszcze studentem, poprosiłem ojca o pieniądze na kalkulator, czyli w tamtych czasach na nowoczesny komputer”. Spokojnie odpowiedział: Weź sobie, są w warsztacie”. Tam jednak zamiast gotówki leżało tylko mnóstwo zegarków, pudełka z częściami do mechanizmów, narzędzia i lupa. Zdziwiony odpowiedziałem, że nie widzę żadnych pieniędzy, na co ojciec bez mrugnięcia okiem odparł, że jak posiedzę w warsztacie kilka godzin, to z pewnością się znajdą. Miał rację – wspomina Łukasz.

Pracował ze swoim ojcem niemal do jego śmierci w 1987 roku.

Łukasz. Sentyment do tradycji

Zanim Łukasz Płonka pojawił się na stałe w zakładzie przy Szewskiej, studiował na Politechnice Krakowskiej, jak sam przyznaje mało

efektywnie, bo przez… osiem lat. Przed rodzinną tradycją bronił się dość długo, fantazja i niespożyta energia ciągle gdzieś go gnały, a precyzyjna i siedząca robota zegarmistrzowska wręcz odstraszała. Ale przyszedł moment, kiedy uświadomił sobie, że nie można, ot tak, wyrzucić dokonań dziadka i ojca na śmietnik historii.

Najpierw studiowałem budownictwo lądowe, potem wodne. Mój ojciec dzięki temu, że w nic nie ingerował, dał mi poczucie wielkiej swobody, nie było smyczy, bicia, powtarzał zawsze: „Rób, co uważasz, tylko uważaj, co robisz”. Kiedyś mi powiedział: „Synu, ty musisz iść na studia, bo nie wiadomo, jak sprawy się ułożą, jeśli chodzi o inicjatywę prywatną, gdyby kiedyś przyszła miotła i to wszystko pozamiatała, musisz mieć papier i drugi zawód”. Skończyłem więc studia i jestem magistrem inżynierem Wydziału Inżynierii Sanitarnej i Wodnej Politechniki Krakowskiej – wyjaśnia.

Dopiero wtedy powiedział ojcu:

– Wiesz, dociągnę naszą firmę do stulecia.

Przeszedł całą zawodową drogę – od ucznia do mistrza. Zdał wszystkie niezbędne egzaminy w cechu i odbył praktyki w Szwajcarii,

dzięki czemu ,,zegarmistrz genewski” w nazwie firmy nie pozostaje tylko śladem przeszłości.

Łukasz Płonka nie tylko starał się dociągnąć firmę do stulecia”, ale i ją rozwijać. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku nawiązał kontakt z firmą Omega, zaraz po tym, gdy na wystawie wywiesił tabliczkę: ,,Zegarków kwarcowych nie naprawiamy”.

Działali w ten sposób, że przychodzili do zakładów zupełnie incognito i zostawiali zegarek do naprawy, potem widzieli, kto sobie z problemem poradził i w ten sposób prowadzili weryfikację fachowców. Wracali i proponowali współpracę. Do mnie mieli jedno zastrzeżenie, powiedzieli wskazując na witrynę:

– To musi pan zdjąć.

Powiedziałem, że nie mogę, bo nie potrafię naprawiać zegarków elektronicznych. Wtedy zaproponowali szkolenia u siebie. Kilka razy pojechałem więc do Szwajcarii, aby się podszkolić, odbyłem i kursy fabryczne, i firmowe – opowiada Łukasz.

Nie wszystkim klientom było jednak w smak, że szacowna krakowska firma idzie z duchem czasu. Senior rodu pamięta dobrze zabawną historię z początków swojej działalności w zakładzie, z której zaczerpnął naukę na całe zawodowe życie.

– Po śmierci ojca wszyscy, zarówno klienci jak i znajomi, z uwagą obserwowali moje poczynania w rodzinnej firmie jako solisty. Znany byłem z pewnej beztroski i niefrasobliwości, więc słusznie zakładali, że rozłożę tę firmę pod względem rzetelności i fachowości. Nawet rodzina miała do mnie dystans.

Pewnego dnia do sklepu przyszedł starszy klient i zapytał, czy wymienię mu baterię w zegarku. To był czas pionierstwa tego typu usług, a rozmiary baterii były różne i nie zawsze były one dostępne. Mówię zatem szczerze klientowi, że nie wiem, czy mi się uda, bo mogę nie mieć takiej baterii w zakładzie. Na co on odpowiada: „No, to widać jednak, że to już nie ta sama firma, co za starego pana Płonki. Gdyby żył, nie byłoby możliwości, że nie ma takiej baterii”.

Ok. Przełykam tę gorzką pigułkę i sprawdzam baterię. Na szczęście miałem taką. Zabieram się za założenie. W tym momencie do

zakładu wchodzi drugi klient, w podobnym wieku. Czekając na swoją kolejkę, podgląda, co robię. Trochę mi się schodzi z tą baterią, bo jeszcze nie mam wprawy. Klient zagląda, zagląda za kontuar i w pewnym momencie mówi: „No, to widać, że to już nie ta sama firma, co za starego pana Płonki. Gdyby żył, nikt by się tutaj nie zabrał za wstawianie baterii do takich urządzeń”.

Wtedy powiedziałem obu panom: „Proszę sobie iść na kawę do Zalipianek (to była taka znana kawiarnia na rogu Szewskiej i Plant) i uzgodnić stanowiska. Bo ja nie wiem, czy mam wstawiać tę baterię czy nie, żeby kogoś nie urazić”.

Fakt. Uśmiałem się wtedy serdecznie i co ważniejsze – odpuściło mi oglądanie się na cudze opinie. Robiłem swoje, tak jak mi to wpojono w rodzinie. Rzetelnie, uczciwie, bez zdzierstwa.

To procentowało, ale Łukasz Płonka przyznaje także, że zdarzały się chwile, kiedy zastanawiał się nad rezygnacją z prowadzenia zakładu. Jako inżynier mógł zarabiać o wiele więcej, za każdym jednak razem przychodziła refleksja, że nie może przerwać tradycji. Również ze względu na klientów, których historie niejednokrotnie go wzruszały i bywały powodem do wspomnień. Chyba najbardziej utkwił mu w pamięci młody człowiek, który pojawił się w zakładzie, kiedy on sam już nim kierował.

– Rozglądał się po wnętrzu, słabo mówił po polsku. – „Czy to jest zegarmistrz?” – zapytał. – “Tak” – odpowiadam. – „A czy Płonka?” – ,,No tak, jest przecież szyld, a ja też jestem Płonka”.

Pochodził jeszcze chwilę po zakładzie i w końcu mówi, że pierwszy raz jest w Polsce, przyjechał z Australii, jego babka była Polką i wiele lat temu, jeszcze przed wojną kupiła zegarek w naszej firmie. Potem w zawierusze wojennej tułała się po całej Europie i nie została po niej żadna pamiątka z dawnych lat. Z opowieści jednak pamięta, że mama opowiadała, iż babcia na kilka dni przed wybuchem wojny przyniosła zegarek do naprawy, ale już go nie zdążyła odebrać…

Myślę sobie, to był rok 1939, dziś mamy 1986… Zapytałem o jakąś dokładniejszą datę, na szczęście chłopak wiedział, że był to sierpień. Ponieważ wtedy każdą naprawę wpisywaliśmy do księgi i żadnej z nich nie wyrzuciliśmy, postanowiłem poszperać. Podał mi nazwisko

babki. Zeszyty znalazłem w starych pudłach, on usiadł i zaczął wertować i proszę sobie wyobrazić, że znalazł wpis z przyjęcia, z dokładnym opisem zegarka. Na zapleczu miałem skrzynię ze starymi, nieodebranymi zegarkami, ponieważ przez lata karteczki z nazwiskiem właściciela się poodrywały, to czasami wykorzystywaliśmy je na części do starych zegarków. Razem zaczęliśmy sprawdzać zawartość kasety i znaleźliśmy zegarek babci. Chłopak popłakał się jak bóbr, to był bardzo wzruszający moment.

W ciągu kilkudziesięciu lat pracy przez ręce Łukasza Płonki przewinęły się najróżniejsze zegarki. Nie potrafi dzisiaj powiedzieć, który z nich był najcenniejszy.

– Takie zegarki zdarzają się bez przerwy – – Bo jak ocenić wartość zwykłego zegarka, skoro przetrwał on wraz ze swoim właścicielem wojnę, wywózkę na Sybir albo do Kazachstanu? Zdarza się, że z maleńkim, tanim zegarkiem kupionym za pierwszą wypłatę albo otrzymanym w prezencie z okazji pierwszej komunii łączą jego właściciela takie sentymenty, że naprawiając go, drżę o niego bardziej niż o złotego patka – przyznaje.

Niestety, czasami taki ,zrośnięty” z właścicielem zegarek przestaje działać i żadna naprawa już nie może mu pomóc.

– W takich momentach zegarmistrz musi być nie tylko rzemieślnikiem, ale i psychologiem. Powinien mieć dużą wrażliwość i rozumieć, co dla niektórych znaczy zegarek, który nosili przez całe życie. Tego nie nauczy się człowiek w żadnej szkole – wyznaje.

Sentymenty nie wiążą się jednak tylko z osobistymi zegarkami. O tym, że Zegarmistrz Genewski wpisał się na stałe w krajobraz Krakowa oraz w losy jego mieszkańców, świadczy historia pewnej starszej pani. Kiedy pewnego razu elektryczny zegar z 1912 roku poszedł do renowacji, przyszła do zakładu i, ocierając oczy, powiedziała: „Czas umierać, panie Płonka!”.

Rozpłakała się. Opowiedziała mi, że zaręczyła się pod naszym zegarem ze swoim ukochanym. Po jego śmierci siłę do życia dawały jej spacery po ulicy Szewskiej i spoglądanie na ten zegar, przypominający

jej najpiękniejsze chwile. Obiecała sobie, że jeśli któregoś dnia go nie zobaczy, to będzie dla niej znak, że czas dołączyć do męża – opowiada Łukasz Płonka. I dodaje, że jeśli o niego chodzi, to pewnego dnia nad szedł moment, że musiał rozstać się z sentymentami.

– Kolejne pokolenia wychowały się najpierw na kalkulatorach, elektronicznym zegarku, potem na internecie, teraz na Facebooku i Twitterze, blogach. Te wszystkie sentymenty minęły, gdy syn wytłumaczył mi nową rzeczywistość podczas – nie ukrywam – dość ostrej rozmowy. Tato – powiedział – ty całą tę tradycję możesz sobie…, tym się ojciec nie nakarmi, tych ludzi już nie ma, czas zostawić mrzonki na boku”. Żal serce ściska, ale taka jest prawda – podsumowuje Płonka senior.

Siedzący obok niego syn Filip potwierdza te słowa:

– Oczywiście, przychodzą do nas starsi ludzie i mówią: „Jak tu kiedyś było pięknie!” Może i było, ale w pewnym momencie już nie przynosiło pieniędzy.

Filip. Nowoczesność: internet, promocja, marketing

Dzisiaj zakład Józefa Płonki znajduje się wprawdzie w tym samym miejscu, co ponad sto lat temu, ale na próżno szukać w nim przedwojennego klimatu. Zamiast ciasnego, niedoświetlonego pomieszczenia z drewnianymi regałami i tykającym zegarem w tle, w jasno oświetlonych gablotach prezentują się marki pierwszorzędnych zegarków z całego świata. Elegancko ubrani pracownicy nie tylko wymienią baterie, szkiełka, paski czy skrócą bransolety, ale przyjmą do naprawy stare zegarki. Słynnego, elektrycznego zegara sprowadzonego przez nestora rodu już nie ma w styczniu 1999 roku całkowita korozja zakończyła jego żywot.

Pieczę nad zakładem sprawuje dzisiaj Filip Płonka, przedstawiciel czwartego pokolenia najsłynniejszych zegarmistrzów w Krakowie. Zaczynał jak wszyscy w rodzinie, od stania za ladą, a pierwsze pięć złotych zarobił, będąc jeszcze nastolatkiem, za naprawę budzika.

– Obecnie pomieszczenie, w którym się handluje, wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś. To znak czasu, niegdyś stawiało się na fachowość, teraz człowiek główkuje, aby nie było za elegancko, ekskluzywnie, bo klient będzie się obawiał wejść, nie może także być za bied nie, bo wtedy będzie się wstydził przekroczyć próg. Sami tworzymy tę bańkę mydlą – mówi. – Dziś praca w zegarmistrzostwie to głównie sprzedaż, nie naprawa. Jeśli klient przyjdzie po baterię, trzeba umieć sprzedać mu pasek, jeśli przyjdzie po pasek – sprzedać mu zegarek. Teraz klient lubi, jak zakład wygląda nowocześnie, są więc szklane, błyszczące gabloty, a zegarmistrz obsługuje go nie w starym kitlu, ale w garniturze, bo współcześni klienci są raczej próżni. To dlatego wymieniają samochody, ubrania i zegarki na lepsze, chcą się pokazać – tłumaczy nam zmianę wystroju wnętrza Filip.

Od stycznia 2013 roku nie przesiaduje już od rana do wieczora na Szewskiej, a do jego głównych obowiązków należy zawiadywanie pracą innych, internetem, promocja oraz marketing.

Prawdziwi krakowscy fachowcy właściwie przestali istnieć, albo nie wytrzymali ekonomicznie, albo zmarli. Bez względu na to, czy mówimy o handlu, czy usługach, pokolenie, które doskonale

wiedziało, kim jest Płonka, wymiera. Podobnie jak tradycja. Dzisiaj, jeśli ktoś chce wymienić baterię w zegarku, to nie zastanawia się, czy pójść do firmy, która ma ponadstuletnią tradycję. Dziewięćdziesiąt procent ludzi zastanawia się, gdzie będzie taniej. A wtedy sprawdza ofertę w internecie. Dlaczego zegarmistrze padają? Bo dla starych zegarmistrzów klient z internetu to magia, on chce klienta mieć tutaj, na miejscu. Często starszym pracownikom nie da się przetłumaczyć, że dzisiaj każdy klient jest z internetu. Ten internet został przeklęty przez starsze pokolenie, które jeszcze zajmowało się prawdziwym zegarmistrzostwem – twierdzi Filip Płonka. – Ludzie nie rozumieją, że rzeczywistość sieciowa oprócz tego, że tworzy zło cenowe, to jednak jest przyszłością. Kiedyś szło się do zegarmistrza, bo ktoś nam go polecił, działała poczta pantoflowa. Ja w pewnym momencie powiedziałem ojcu, że bez internetu już się nie da, że trzeba zupełnie zmienić myślenie i politykę firmy. By jednak zaistnieć w internecie trzeba mieć świadomość, że są to ogromne koszty. Ale wolę wydać i zarobić niż nie wydać i zamknąć interes – dodaje.

Ech, to jest właśnie ta różnica pokoleń – wzdycha Łukasz, nawiązując do słów Filipa. – Było mi żal drewnianych gablot pamiętających czasy dziadka, ale miałem świadomość, że nie pasują one do nowej rzeczywistości. Ja uczepiałem się takich sytuacji, jak ta ze staruszką, która płakała, gdy na moment zniknął nasz elektryczny zegar uliczny. Ale syn uświadomił mi, że jej już nie ma, ona swoich sentymentów nie przekazała następnemu pokoleniu, one już wygasły. Na pewno internet został przeze mnie zignorowany – przyznaje.

Przez ponad dwadzieścia pięć lat Łukasz Płonka dojeżdżał do Krakowa z Zakopanego, gdzie mieszka na stałe. Siedział na twardym, drewnianym, niezbyt wygodnym taborecie i dłubał w zegarkach po kilkanaście godzin dziennie. Dziadka Józefa nie pamięta, bo zmarł, jak miał dwa lata, lecz później uważnie wertował jego zeszyty z notatkami, które przechowuje niczym najcenniejszy skarb, chociaż większość przyrząd używanych niegdyś przez Józefa Płonkę i jego uczniów służy dzisiaj w zakładzie tylko jako eksponaty.

Właściwie nie stosuje się już tamtych technik. Zegarki są coraz precyzyjniejsze, zmienia się technologia, rozrasta wiedza. Na stare me

chanizmy nie mam prawie zleceń – wyjaśnia i dodaje, że zawód zegarmistrza nie jest prosty. Człowiek uczy się go przez całe życie – Dwadzieścia lat, które mój dziadek, Józef Płonka, spędził na zbieraniu doświadczeń, nie było niczym nadzwyczajnym. Żmudne lata na terminowaniu i nauce spędzali potem wszyscy jego uczniowie, z moim ojcem i ze mną włącznie.

O zegarkach mawia z uczuciem:
– To dziwny przedmiot. Odmierza coś, co jest irytujące, czego nie da się pochwycić ani zatrzymać. Taki maleńki, ale ma duszę. I zniewala. I wspomina z sentymentem, że niegdyś zawód zegarmistrza cieszył się dużą estymą.
– Czasomierz to był kosztowny przedmiot. Przed wojną, a nawet później, być przy zegarku”, to był pewien prestiż. Ja swój pierwszy zegarek dostałem dopiero po maturze. Teraz to jakoś wszystko spowszedniało… – uważa. Dzisiaj nie pracuje już tyle, co dawniej, w firmie bywa najczęściej raz w tygodniu.
– W Zakopanem mam swój warsztat i spokojnie sobie pracuję. Do tego w górach jest lepsze powietrze niż tutaj. Ciągle czuję sentyment do starych rzeczy, nie tylko do zegarków. Ostatnio robiłem pozytywkę, piękna rzecz, misterna robota, a dla mnie wielka przyjemność – uśmiecha się najstarszy z familii Płonków. I dodaje, że u nas nie dba się o stare rzeczy, ludzie żałują pieniędzy na konserwację, naprawę i zamiast oryginalnych, niezłych jakościowo przedmiotów wolą postawić atrapę.
– Może wynika to z ekonomicznych kwestii, ale mimo wszystko trochę żal takiego nastawienia rodaków. To smutne i sprzeczne z ideą zegar mistrzostwa, z tym, że zegarek ma duszę… Zmieniły się proporcje, kiedyś dziewięćdziesiąt procent stanowiły usługi, a dziesięć procent handel, teraz jest odwrotnie. Dziś ludzie są bardzo roszczeniowi, klient od razu pyta o rabaty, ulgi. Zostałem z systemu wypluty, trochę wbrew własnej woli, ale dalej nie dało się w ten sposób prowadzić firmy. Tkwiłem mocno w skorupie, nie rozumiałem zmian, które przyszły, pojawił się więc Filip, walnął pięścią i przyznam – nie była to przyjemna rozmowa, ale ja się po prostu wypaliłem – zwierza się Łukasz Płonka.

Jego syn Filip też kończył studia na krakowskiej Politechnice. Śmieje się, że wybrał dość dziwny kierunek: ,,Klimatyzacja, Wentylacja, Termiczna Utylizacja Odpadów. Urządzenia Cieplne i Zdrowe”. Ale życie zawodowe wiąże z rodzinną firmą.

Ojciec w całej swojej karierze nie przeżył tak wielkich i dynamicznych zmian na rynku co ja. Sam już nie nadążam za tym, co się dzieje, tempo jest wręcz niesamowite. Za czasów ojca fortunę budowało się latami i nie wydawało się pieniędzy. Człowiek, który siedział w mercedesie, miał siedemdziesiąt lat, a dzisiaj ten, który siedzi w mercedesie często nie ma jeszcze trzydziestki, bo on już się nachapał, dorobili chce mieć luksusowe rzeczy. Najwyżej weźmie kredyt, a człowiek, który ma siedemdziesiątkę siedzi w…
– W tiko-tiko – wchodzi w słowo Filipowi jego ojciec.
Nastawienie klientów zmieniło się nie tylko w stosunku do przed miotów, ale i do sprzedawców. Niewielu traktuje ich jako fachowców i ceni sobie ich rady.
– Dziś klienci nie wierzą sprzedawcy, większość z nich wychodzi z założenia, że chce się ich okraść i oszukać, dlatego warto umieć z nimi rozmawiać. A naprawa zegarka nie wygląda jak dawniej, nie dłubie się godzinami w mechanizmach. Ja na siedzenie i dłubanie w zegarku już nie mam czasu, tak pracowałem przez czternaście lat, po szesnaście godzin dziennie. Teraz trzeba zajmować się wszystkim, pracy mojej i taty nie da się porównać, to już zupełnie inne czasy i inna firma – przekonuje Filip, który kieruje nie tylko sklepem przy Szewskiej 12. Kilka lat temu otworzył drugi, w Galerii Kazimierz, zegarki sprzedaje też przez stronę internetową Zegarmistrz.com. Ma dwie córki, z których jedna pomaga mu już w internetowym handlu oraz marketingu. Co jest ważne, jego zdaniem, w podejściu do zegarków i… klientów?

Nie tylko precyzja, ale i opanowanie, trzymanie nerwów na wodzy. Nie można się denerwować, kiedy coś się nie udaje, jakaś drobna część mechanizmu się zgubi, albo pojawi się irytujący klient. A to może być trudne w przypadku choleryków, bo później swoje frustracje człowiek najczęściej przenosi do domu – uśmiecha się Filip Płonka.

– Jak jest silny wiatr i halny albo pełnia księżyca, klienci potrafią być naprawdę okropni. Pamiętam klienta – elegancki pan oglądający zegarki. Po chwili podchodzi do niego nasz pracownik i grzecznie pyta: W czym mogę pomóc? Na co słyszy z ust eleganta: – A czy ja, ku…a, wyglądam na kogoś potrzebującego pomocy?! – wspomina ze śmiechem.
– Oczywiście, nie każdy, kto pojawia się u nas na Szewskiej, jest pod wpływem halnego – zaznacza. – Pamiętam zakonnicę, która kupiła u nas zegarek z sekundnikiem, gdzie na końcu wskazówki była czerwona strzałeczka. Na drugi dzień wróciła do nas z pytaniem, czy można z zegarka usunąć sekundnik, bo ten czerwony trójkącik na jego końcu wywołuje wśród siostrzyczek z zakonu mieszane uczucia… Przez pół dnia w zakładzie zastanawialiśmy się, czy chodziło o trójkącik, czy kolor czerwony, odpowiedzi nie znaleźliśmy, ale usunęliśmy jej sekundnik i była bardzo zadowolona – zdradza.

Od niedawna Filip Płonka jest w posiadaniu cennego XIX-wiecznego czasomierza, do którego rodzina Płonków ma szczególny sentyment.

– Dziadek Józef otrzymał go od Beja Tunisu. To kieszonkowy zegarek, który przekazał mi cioteczny brat, gdy okazało się, że nie położyłem firmy i interes idzie dobrze. Kiedy i ja zobaczyłem, że mój syn daje radę i prowadzi firmę w dobrym kierunku, przekazałem mu go. Myślę, że i on poczuje do niego sentyment – zwierza się Łukasz Płonka i żartobliwie dodaje, że zegarmistrzostwo jest jak smoking, bo dobrze leży dopiero w czwartym pokoleniu.

– Dla mnie w tego typu zawodach, w rzemieślnictwie, najważniejsze są: trwałość i wytrwałość, a naczelną zasadą jest skrajna rzetelność i uczciwość. To elementy, które ratują egzystencję danej firmy. To bardzo trudne, ale bez tego nigdy nie zrobi się żadnych pieniędzy – twierdzi Łukasz Płonka, a jego syn potwierdza to skinieniem głowy.

4 Pokolenia rodziny Płonka – krakowskich zegarmistrzów

Firma Płonka – idąc z duchem czasu, obecnie w nowoczesnym wydaniu nabrała nazwy Zegarmistrz.com. Prowadzona jest już w 4 pokoleniu nadal przez rodzinę Płonka, nadal w Krakowie, nadal przy tej samej ulicy. Trwamy nieprzerwanie dzięki Wam – naszym najwierniejszym Klientom, za co bardzo Wam dziękujemy.